Dawniej ludzie nie mieli łazienek. Myto się w miskach, korzystano – często – z wody przynoszonej do domu ze studni bądź z pompy ulicznej. Ile przyniesiono, tyle zużywano – reglamentacyjnym systemem były możliwości fizycznej jej dostarczycieli. Krótko mówiąc: jeżeli ktoś naniósł wody dużo, to również sporo miał jej do prywatnego użytku.
Dwudziesty wiek to pojawianie się łazienek – najpierw w kamienicach, domach prywatnych – później wszędzie. W zasadzie chyba każdy z nas dorastał w towarzystwie osobnego pomieszczenia służącego do ablucji – czy to porannych, czy wieczornych.
Użytkownicy łazienki w naszych domach rodzinnych byli zazwyczaj dość liczni: matka, ojciec, rodzeństwo, czasem babcia czy dziadek – i ewentualne inne, nocujące pod naszym dachem pociotki. I nie dość, że osób było wiele, to jeszcze godziny ich aktywności było mocno do siebie zbliżone. Poranna pobudka, wieczorny powrót. Zagadką więc pozostaje, jak to się działo, że co rano – pod wciąż zajętą przez kogoś łazienką – nie lała się krew.
Okazywało się bowiem – jak podpowiadają nam wspomnienia – że grupa zwolenników czystości mogła wypracować jakiś kompromis. I mimo dużej liczebności, każdy z nich zdążył wejść w relacje z wodą – a sytuacja ta bywała najbardziej napięta o poranku. Każdy zdążył zrobić, co do niego należało.
Gdy jednak – już jako ludzie dorośli – zaczęliśmy mieć dostęp do łazienek coraz bardziej indywidualnych (czy to we własnych, czy w wynajmowanych mieszkaniach) to wydało się nam nieprawdopodobieństwem, jak funkcjonowaliśmy w czasie łazienkowych kolejek. Sprawa ta zaczęła nam się jawić jeszcze jaskrawiej po wyjazdach w domowe pielesze, gdy pewne funkcje żywo przypominały czasy dzieciństwa.
Znowu tłum krewnych okupował – kolejno –pomieszczenie kąpielowe, a my nerwowo dreptaliśmy pod jego drzwiami. I z chwili na chwilę nasze zniecierpliwienie rosło. Gdy próbowaliśmy sobie wyobrazić, jak wszystkim udawało się niegdyś sprawnie umyć przy podobnym natężeniu użytkowników – włos się nam jeżył na głowie.
Tymczasem, jak pokazują różne przypadki – potrzeba jest nie tylko matka wynalazku, co siostrą kompromisu. A nasz być w istocie wpływa na widzenie świata. Nikt nie chce cofać się do przeszłości, lecz gdyby tak się stało, zapewne byśmy sobie w niej świetnie radzili. Skutkiem konieczności i przymusu, – ale zawsze.
Więc, póki, co, niech dyskomfort łazienkowy nie zniechęca nas do odwiedzin w domu rodzinnym. A jeśli już nie będziemy mogli spojrzeć na niego, jako na chwilową odmienność – to potraktujmy kolejkę do łazienki jako swoisty survival. I później będziemy mogli opowiadać znajomym, jakieś to przeżycie nas spotkało, i ile nerwów musieliśmy poświęcić na ołtarzu higieny.
MŚ